Wycieczka na Gibraltar

W niedzielę trzeciego grudnia wybraliśmy się do Gibraltaru. O godzinie ósmej, po uprzednim śniadaniu, spotkaliśmy się wszyscy przed autokarem i wyruszyliśmy w trasę razem z rówieśnikami z Rumunii.
Kiedy wyjechaliśmy już na drogę prowadzącą na obrzeża miasta okazało się, że rumuńska kadra wychowawcza nie ma ze sobą dokumentów. Musieliśmy więc zawrócić, co niestety opóźniło trochę nasz wyjazd. Właściwa podróż (z jednym postojem) trwała około trzech godzin i zleciała naprawdę szybko. Przejeżdżaliśmy między innymi przez Malagę, a za oknem towarzyszyły nam głównie widoki na piaszczyste tereny.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, przeszliśmy bez problemu przez odprawę paszportową a naszym oczom wreszcie ukazała się Góra Tarika, na którą chwilę później, po przejściu przez lotnisko z którego w tym czasie startował samolot, rozpoczęliśmy wejście. Nie skorzystaliśmy z busików turystycznych, które podjeżdżają na górę zatrzymując się przy punktach widokowych, decydując się na samodzielne wejście. Pogoda na szczęście sprzyjała, a w temperaturze dziewiętnastu stopni można było wchodzić swobodnie w krótkim rękawku.
Przy przechodzeniu przez dzielnice mieszkalną można zaobserwować niecodzienną ilość ludzi, Gibraltar jest bowiem jednym z najgęściej zaludnionych miejsc na Ziemi. Ludzie mijali się, rozmawiając często w dwóch językach na raz (hiszpańskim i angielskim). Byli nawet tacy, co wjeżdżali na skuterach na, jak się później okazało, samą górę.
Początkowa część podróży była trudna, nagły wysiłek był szokiem dla naszych mięśni po siedzącej pracy, a kąt nachylenia niemiłosiernie dawał o sobie znać. Podejście, mimo tego, że Skała Gibraltarska liczy tylko 426 metrów nad poziomem morza, było dość strome. Wchodząc można było oglądać armaty oraz inne repliki broni, której używała marynarka brytyjska.
Niedaleko ulubionego punktu widokowego królowej Elżbiety II (znajdowała się tam tabliczka upamiętniająca właśnie moment, w którym królowa spoglądała na miasto) zatrzymaliśmy się na chwilę, aby zjeść, ponieważ dalej jedzenie było ogromnym ryzykiem, gdyż w każdym momencie mogła podbiec małpa i przywłaszczyć sobie nasz posiłek. Co niektórzy sprytniejsi spakowali sobie do plecaka jedzenie z cateringu, które zostało, zabierając ze sobą pełnowartościowy obiad.
Niedługo później dotarliśmy do miejsca, w którym rządy sprawowały małpy, o czym przekonali się nasi koledzy z Rumunii. Aby wejść na szczyt, trzeba było pokonać multum schodów, które prawdopodobnie stanowiły większą część wysokości góry, a przynajmniej tak powiedziały mi moje łydki po powrocie. Na poręczach schodów przesiadywały właśnie małpy. Co nieostrożniejsi ludzie zostali przez nie ograbieni ze swojego lunchu, jednak szybko nauczyli się nie zostawiać swojej torby otwartej i nie kłaść nic na ziemię.
Po wejściu na sam szczyt, około godziny czternastej trzydzieści, przyszedł czas na zdjęcia, które obejrzeć można w galerii. Widok był zachwycający, a sam Gibraltar wielkością przypominał dzielnicę Katowic.
Przed powrotem zdecydowaliśmy, że odpuścimy sobie schody. Zeszliśmy więc drogą, którą na górę wjeżdżają autobusy. Schodzenie przebiegło dużo szybciej niż wejście i bez żadnych niespodzianek.
Na dole mieliśmy półtorej godziny czasu wolnego. Zdecydowałem udać się do portu, skąd widać było jeden z większych promów turystycznych jakie widziałem (miał nawet własne palmy na pokładzie). Most, a raczej mościk, którym się przemieszczałem, znajdował się jakieś pięć, może sześć centymetrów nad wodą, co robiło niesamowite wrażenie, gdyż każdy mój krok niepokoił żyjące pod spodem ryby, które, wcześniej w letargu, budziły się do życia i zaczynały uciekać. Niestety, czas był wracać.
Po powrocie na miejsce zbiórki okazało się, że miejsce zbiórki nie jest dłużej miejscem zbiórki. Na nasze nieszczęście, nie został poinformowany o tym nikt, więc od godziny 16:30 czekaliśmy, aż reszta wycieczki pojawi się przy punkcie odpraw. Jako, że punkt ten znajdował się zaraz przy lotnisku, można było odczuć dotkliwy wiatr, który przedzierał się przez nasze nieprzystosowane do wichur ubrania, zostawiając nas zmarzniętych.
Nie mając nic lepszego do roboty, udałem się do pobliskiego marketu. Zszokował mnie fakt, że w obiegu znajdowały się dwie waluty, euro oraz funt szterling, a przelicznik był korzystniejszy niż w niejednym kantorze (1.15). W markecie, mimo angielskich produktów i ich opisów, a także wszystkich znakach napisanych w tym języku każdy mówił po hiszpańsku.
O godzinie 17:20, dwadzieścia minut po czasie, dołączyła do nas reszta grupy i wreszcie można było udać się do autokaru. Ruszyliśmy o godzinie 17:40 tą samą trasą co wcześniej, również robiąc półgodzinny postój po jakiejś godzinie jazdy. Do apartamentów dotarliśmy około godziny 21. Zmęczeni pełnym dniem wrażeń zjedliśmy tylko kolację i udaliśmy się spać, aby wstać na czas na następny dzień praktyk.

Autor

Mateusz Konieczny

Galeria